nr. 30
VICTORIA, BC,
listopad 2011
NavBar

INFORMACJE 
LOKALNE
ważne adresy i kontakty


NADCHODZĄCE IMPREZY
I WYDARZENIA

W DOMU POLSKIM

Polski Lunch
20 listopada

Andrzejki
zabawa
26 listopada

Mikolaj
11 grudnia


ARTYKUŁY

Czeslaw Zysk -
Wolnosci Jutrzenka
Wspomnienie
Józefa Piłsudskiego


Ewa Caputa -
Powrót do Warszawy

Józefa Piłsudskiego


Edward Kaminski -
W niebie po polsku
O polskim mesjanizmie


Magdalena Hen -
Francja - do własnej
bramki
O francuskim kinie


Paweł Romaniszyn
Franciszkanie
w Ugandzie
Reportaż z Afryki


Zelnik
w Domu Polskim

fotoreportaż


Rozmaitości

Paweł Romaniszyn

Franciszkanie w Ugandzie

To będzie kaplica

Zbliża się południe. Jedziemy do wioski Matugga odległej o tylko 20 km od Kampali. Niby nie daleko na warunki kanadyjskie, ale co innego przedrzeć się przez wieczne korki stolicy Ugandy. Mamy szczęście, że kierowca jest urodzonym kampalijczykiem, co nie często się zdarza w tym blisko dwu milionowym mieście. Większość jego mieszkańców, przybyła z wiosek, w okresie rządów krwawego Amina i późniejszej kilkuletniej wojny domowej. Kierowca szumnie nazywanej taksówki, zna wszystkie skróty, którymi się można wydostać na drogę wylotową. Choć jesteśmy już trzy tygodnie w Ugandzie, to co widzimy po drodze robi bardzo przygnębiające wrażenie. Nędzne budy sklecone ze wszystkiego, co pod ręką, stare cegły, kawałki blachy, plastiku, trochę powiązanego bambusa, a to wszystko uszczelnione tekturą i szmatami. Dzieci bawiące się w rynsztoku i tabuny mężczyzn plątających się bez pracy.
Celem naszej wyprawy jest siedziba misjonarzy, polskich franciszkanów, którzy obrali sobie to miejsce za bazę w południowej Ugandzie.

Polscy Franciszkanie, przybyli do Ugandy 10 lat temu, początkowo był to jeden zakonnik, który wcześniej pracował w Zambii, po roku przybyło dwóch następnych. Osiedli w miejscowości Kakooge, kilkaset kilometrów na północ od Kampali. Tam też z czasem wybudowali klasztor, szkolę i kościół. Szybko się okazało, ze potrzeby misyjne przerastały możliwości tak szczupłego grona. Toteż, krakowska Prowincja Św. Antoniego z Padwy, powzięła decyzję o wysłaniu kolejnych braci na misję. Trzy lata temu, przybyło następnych trzech, a później dołączył jeszcze jeden pracujący wcześniej w Kenii. Do Matuggi, która wcześniej była pod-parafią, czyli praktycznie pozbawiona opieki duszpasterskiej, zostało oddelegowanych dwóch braci. Byli to o. Marian i o. Wojtek.

Tymczasowa klasa szkoły w Matundze

Misjonarze zajmują się nie tylko szerzeniem Dobrej Nowiny. Prowadzą szeroko zakrojoną działalność oświatową i gospodarczą, nie wiem, czy obecnie ta druga pochłania im więcej czasu niż duszpasterstwo. W Kakooge już istnieje nowa szkoła podstawowa, która wcześniej niż kościół została oddana do użytku. W wiosce Matugga, po lewej stronie placu, gdzie ma w przyszłości stanąć kościół wznoszą się zręby dwupiętrowego budynku szkolnego, dar diecezji z Bostonu. Sami misjonarze mieszkają w warunkach delikatnie mówiąc spartańskich, dochodząc codziennie do kaplicy, którą umieścili tymczasowo na parterze budującej się szkoły.

W skleconej klasie jest tablica

Dziś, gdy nasz wyjazd wspominam, wydaje się takie proste, parę godzin w Internecie i wszystko można znaleźć i wszystkiego się dowiedzieć. Inaczej było w Kampali. Po pierwsze, nie mieliśmy planów odwiedzania misji franciszkańskiej, nie wiedzieliśmy nawet, że ona w Ugandzie istnieje. Po drugie, nie mieliśmy dostępu do Internetu. Początek dała wycieczka, też nie planowana, do byłego sierocińca polskich dzieci ocalałych z deportacji na Syberię w czasie II Wojny Światowej. Widząc dokonania naszych rodaków sprzed blisko 70 laty i potrzeby duchowe miejscowej wspólnoty, postanowiliśmy coś zrobić w tym kierunku.

Nasi tłumacze

Zdarzyło się, że jednym z pacjentów przed paroma laty w klinice dentystycznej, gdzie pracowaliśmy był, jak mówiono, polski ksiądz. Zajęło parę dni odszukanie jego nazwiska o mało słowiańskim brzmieniu: Gerhard Buchmann. Po którymś telefonie okazało się, Gerhard jest owszem księdzem, zakonnikiem, ale Niemcem, coś słyszał o polskich misjonarzach, ale nie potrafi ich zlokalizować. Obiecał pomoc, i prosił o telefon za parę dni, a nam się już zbliża dzień wyjazdu. W końcu, po dwóch dniach podaje namiary, tzn. imiona zakonników i miejscowość, ale żadnych telefonów, adresów. Udaje mi się załatwić, po znajomości, środek transportu, bo na taksówkę z ulicy lepiej się nie porywać - nie wiadomo za ile i czy dojedzie tam, a nie gdzie indziej, lepiej nie ryzykować.

Niedokończone mury kaplicy

Tak, więc, wydostaliśmy się w końcu z miasta. Kierowca bardzo sympatyczny i wesoły, mimo, że jego opowieść o życiu w stolicy i pogarszających się warunkach niemal z miesiąca na miesiąc nie nastręcza do optymizmu. Wygląda, że za 20 min będziemy na miejscu. Aliści, na drodze kontrola drogowa, żywo przypominająca te z wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Chyba z siedmiu po zęby uzbrojonych żołnierzy, na poboczu zaparkowany transporter opancerzony, widok dość normalny na drogach w Ugandzie. Choć nie wszystkich zatrzymują, nam się jednak nie udaje. Drobiazgowa kontrola z wysiadaniem. Do mnie są uprzejmi, ale do kierowcy, mam wrażenie, że niespecjalnie. On się stara być rozluźniony, ale widzę, że coraz bardziej mu uśmiech znika z twarzy. Znajdują, że jedna z opon jest przetarta i wygląda, że daleko nie pojedziemy. Rozmowa odbywa się po lugandzku, ale jeden z żołnierzy zaczyna mnie przepytywać po angielsku, po co tam jedziemy. Staram się mu wytłumaczyć, że to bardzo ważne spotkanie i truchleję na myśl, że za chwilę zapyta, z kim, bo z nikim nie jestem umówiony, a nawet nie mam pojęcia czy kogoś zastaniemy. Po krótkiej naradzie, puszczają nas w dalsza drogę, ale kierowca zalicza mandate, prawie warty należności za kurs. Szybko jednak, powraca mu humor i nawet nie psioczy na władze. Widać, że wśród taksówkarzy też są ludzie i ludziska.

Murarze w pracy

Przyjeżdżamy na miejsce, rozglądam się za kościołem, który powinien choć trochę górować nad zabudowaniami wioski. A tu nic takiego nie widać. Dowiadujemy się że tam, pod górką jest kościół katolicki. Parkujemy na dużym placu a ja się zaczynam zastanawiać, czy przypadkiem nie za dużo słońca i jakiś udar czy inne licho. Po lewej stronie placu okazały budynek dwupiętrowy, w trakcie budowy, dalej za murami widać kładą dach na drugim, a kościoła ani śladu. Jak zwykle tłumek dzieci się zbiera wokoło i któreś bardziej rezolutne, mówi, że to za murem. Wspinam się po stromych schodkach i faktycznie, budowla przypominająca dom zakonny już prawie na wykończeniu. Robotnicy, niestety nic po angielsku nie mówią, ale rezolutny dzieciak jest naszym tłumaczem. Wyjaśniają, że ksiądz mieszka nieopodal i delegują jednego z robotników za przewodnika. Po kilkunastu minutach, już dobrze spoceni, docieramy przed solidną metalową bramę, osadzoną jednak w bardzo “ażurowym”, ze starości sypiącym się murze. Sama “rezydencja” misjonarzy też wiele pozostawia do życzenia. Pukam do drzwi, otwiera słusznych kształtów murzynka i bez słowa prowadzi przez, na wpół ciemne przedsionki, do pokoju, gdzie nad papierami siedzi młody postawny mężczyzna. Nie mam najmniejszych wątpliwości - niebieskie oczy, blond włosy, a z gęby patrzy Słowianin.

Ojciec Marian na tle szkoly budowanej w Matundze

Witam go staropolskim “Niech będzie pochwalony…” Już dawno nie widziałem kogoś tak zaskoczonego, kilkanaście sekund konsternacji, a potem odpowiedź na powitanie i zaraz zapytanie: “A pan to skąd?” Odpowiadam, że z Kampali, ale efekt byłby taki sam gdybym odpowiedział, że z Marsa. Widać, że nie często zaglądają tu rodacy. O. Marian, bo z nim miałem przyjemność zawrzeć pierwszą znajomość, jest bardzo serdeczny, pyta się czy nie jestem głodny, chce mnie częstować śniadaniem, ale ja chcę tylko rozmawiać, a przede wszystkim usłyszeć od niego, jak sobie tutaj radzą? Jak wygląda ich dzień pracy? Itd. Wiec po napiciu się soku, wyruszamy na plac budowy. Tak się dzieje, że misjonarze musza godzić prace duszpasterską z budowlaną, doglądając wszystkiego, bo, mimo, że jest firma kontraktowa, nikt nie jest odpowiedzialny za nic, jeżeli samemu się nie sprawdzi, inaczej okazuje się bardzo szybko, że coś nie tak jak powinno być w planach, albo nie ten materiał, co w kosztorysie, lub się za szybko “rozszedł”. Dobrze, że o. Marian zanim wstąpił do seminarium skończył technikum.
Same budynki są okazałe, ten dwupiętrowy to szkoła na 700 dzieci, powinna być przykryta dachem przed najbliższą pora deszczowa. Dom zakonny nabiera kształtów, będzie w nim 7 pomieszczeń zakonnych (rok temu dojechał trzeci misjonarz), kuchnia, kaplica i wewnętrzny nieduży ogród. Wszystko kryte czerwona dachówka, która w przyszłości będzie ładnie wyglądać na tle zieleni, dopiero co posadzonych palm.

Kościół to dopiero piosenka przyszłości, na razie zastępuje go obszerna kaplica urządzona na parterze budującej się szkoły. Wybudowanie szkoły w pierwszej kolejności miało swój priorytet, chodzi nie tylko by dać pracę miejscowym ludziom przy budowie, nauczycielom, obsłudze, ale przede wszystkim zatrzymać młodzież przed ucieczką do miasta.

Budowa w toku

Wracamy na wczesny obiad do domku misjonarzy. Jest już o. Wojtek, charyzmatyczny szczupły, drugi zakonnik, który właśnie powrócił z terenu. Obszar parafii to przeszło 200 km kwadratowych, których objazd jest możliwy tylko terenowym samochodem, a i to w porze deszczowej pod znakiem zapytania. Nasz posiłek to pierogi ze skwarkami, które miejscowa kucharka przyrządziła według recepty misjonarzy. Pyszne, na pewno konkurencja dla tych, które można kupić w “Safeway”. Po posiłku, jedziemy jeszcze w teren. Bracia chcą nam pokazać, w jakich warunkach prowadzą działalność misyjną, między doglądaniem budów. Po drodze mijamy miejsce, gdzie w przyszłości maja plany wybudować niewielki ośrodek zdrowia. Tak dojeżdżamy do wioski SSanga, jednego z siedmiu miejsc na terenie parafii, gdzie są odprawiane regularnie msze św. Dojazd prowadzi przez dobrze przetrzebiony busz, gliniana droga, która jest twarda i o dziwo bez dziur, ale zmienia się w śliskie bagno przy ulewnych deszczach. To, co nam pokazują, jako miejsce gdzie odprawiają msze, szokuje. Ktoś przed kilku laty, przed przybyciem franciszkanów, obiecał miejscowej katolickiej wspólnocie pomoc w wybudowaniu kaplicy. Zabrali się z entuzjazmem, ale inwestor albo się wycofał, albo zabrakło mu pieniędzy. Stoją wiec same ściany, nierównej wysokości, bez żadnego zadaszenia. Zastanawiamy się oboje z żoną, czy wyasygnowanie kilku tysięcy dolarów, tak diametralnie odmieni naszą sytuację finansową, w świetle tego jak może odmienić życie tych ludzi i prace misjonarzy… Dochodzimy jednocześnie do wniosku, że trzeba im pomoc. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek tam wrócimy.

Mury kaplicy od środka

Nie wiadomo, czy ktoś będzie pamiętał za wiele lat, że to też zrobili Polacy, jak tamten kościół na terenie byłego sierocińca; ale czy to takie istotne? Tam pamięć została przechowana nawet po 70 latach.
Niestety czas już na nas, upłynęło kilka godzin, jak jedna chwila. Żegnamy się serdecznie z Marianem i Wojtkiem, obiecując sobie, że jeszcze kiedyś zawitamy w Matudze.


Paweł Romaniszyn
Victoria 7 listopada 2011

Następny artykuł:

Napisz do Redakcji