Forsa i sponsorzy
Czego by nie powiedzieć o tych szalonych z punktu widzenia ekonomicznego czasach w Europie wschodniej, rozkładający się w latach 70. i 80. system socjalistycznej gospodarki stworzył nienormalną wprawdzie, ale realną sposobność do ujścia nagromadzonej przez kilka górskich pokoleń ogromnej twórczej energii, która stworzyła złotą erę polskiego himalaizmu. Socjalistyczne państwo było częściowo sponsorem naszych poczynań. Polski Związek Alpinizmu, jak inne związki sportowe, otrzymywał skromne pieniądze na działalność i niektóre wyprawy. Przedstawiciele rządu w ministerstwie sportu niechętnie patrzyli na alpinizm, który słabo dawał się kontrolować, ale równie ważnym powodem skromnych środków był fakt, że Polska była państwem biednym. Zimowa wyprawa na Everest doszła do skutku w dużej mierze dzięki wsparciu Szwajcara, Juliana Godlewskiego, Polaka z pochodzenia, mecenasa sztuki i biznesmena. Tak pisze o finansach polskiego himalaizmu Wojtek Kurtyka: „Organizacja i finansowanie wypraw w PRL, to najbardziej pokrętna historia, jaką zna alpinizm światowy. (...) Przeciętny miesięczny zarobek, liczony po jedynym dostępnym dla ludności kursie czarnorynkowym wynosił około 25 USD. Pierwszym źródłem pieniędzy był, typowy dla Europy wschodniej, system państwowych dotacji oraz ulg podatkowych i celnych. Drugim rozeznane starannie przez kolejne wyprawy szlaki przemytnicze. Wreszcie trzecim źródłem były wpływy od partnerów zagranicznych, którzy chętnie dołączali do polskich wypraw”.

Najdalej idącym znanym mi ekscesem z dziedziny organizacji wypraw była zimowa wyprawa na Kangchenjungę. Kierownik Andrzej Machnik i prawie cały kilkunastoosobowy zespół dokonywał cudów zaradności. Wyprawa w niewielkim stopniu finansowana przez państwo, zarobiła relatywnie duże pieniądze wykonując usługi dla przemysłu, za które zakupiono sprzęt i wyżywienie. Sprzętu oczywiście było dużo więcej, niż potrzebowała wyprawa i był on przeznaczony do sprzedaży na miejscu, aby pokryć wydatki w Nepalu. Chytry plan przewiezienia dużej ciężarówki ze sprzętem polskim statkiem handlowym, okazał się pułapką godną wszystkich niebezpieczeństw zimowego himalaizmu. Samochód utknął wraz ze statkiem w jednym z małych indyjskich portów, podczas gdy cała wyprawa była już w Kathmandu. Za pieniądze z wkładów zagranicznych uczestników udało się dokonać opłat i rozpocząć karawanę w kierunku góry. Kierownik wpada na szatański pomysł sprzedania znajomym sklepikarzom całego wyposażenia, którego niestety wraz z samochodem jeszcze nie było. Owocna współpraca z przeszłości dała wynik w postaci okazanego zaufania. Kilku znajomych handlarzy pożyczyło pieniądze, za które kupiliśmy po raz drugi wyposażenie i żywność. Samochód dotarł, długi zostały oddane, szczyt zdobyliśmy.
Alpinizm zimowy,
to jedna z niewielu okoliczności dających szansę pozytywnego wykorzystania przykrego klimatu w jakim nasz naród zamieszkuje. Co by nie mówić, na co dzień przyjemniej jest mieszkać w Kalifornii, czy w Grecji. Odporność na mróz, wiatr i śnieg była wprawdzie zawsze mile widzianą cechą w krajach o raczej ponurym klimacie, ale nie znaczy to, że wszyscy Polacy, czy Rosjanie kochają swoją strefę klimatyczną. Dzisiaj można nawet dostrzec coś w rodzaju społecznego rozczarowania, że globalne ocieplenie idzie tak wolno. W latach 50. kiedy powstawał polski alpinizm zimowy, globalne „polepszenie” klimatu, na szczęście nie funkcjonowało jeszcze jako realna możliwość, a wspinanie pod dachem, gdyby istniało, mogło być uważane co najwyżej za interesującą grę świetlicową. Do odwiecznych zimowych zabaw ludów północnych takich jak, polowanie, kulig, łyżwy i narty, doszło zimowe wspinanie, wymyślone w Alpach, ale kultywowane ze szczególną zaciekłością przez Słowaków, Czechów, Słoweńców, Brytyjczyków i Polaków. Przyglądając się wówczas środowiskom wspinaczkowym w krajach alpejskich, widać było wyraźnie, że zimowe dokonania były wynikiem rywalizacji sportowej elity. W znanych mi środowiskach Słowacji, Czech i Polski, wspinaczka zimą była popularna w całym środowisku. To było u nas abecadło. Zimowe wspinanie w Tatrach narodziło się niewiele później niż taternictwo, ale sukcesy w zimowym alpinizmie przyszły dopiero w latach 50. Najpierw w naszych Tatrach padło kilka dużych w sensie technicznym problemów. Autorami tych przejść byli jeszcze częściowo wspinacze „przedwojenni”, ale młodzi wkrótce zdecydowanie podnoszą poprzeczkę trudności technicznych. Niektórzy z tego pokolenia przełomu lat 50. i 60. wezmą udział w himalajskim boomie lat 70. i 80., jeszcze jako zdobywcy himalajskich wierzchołków (A. Heinrich, E. Chrobak, K.W. Olech, Z. Rubinowski, J, Stryczyński, R. Szafirski, A. Zawada).
Biwakowanie zimą było tak popularne, że ówczesna czołówka żartobliwie ścigała się w ilości biwaków, przy czym biwaki w namiocie nie liczyły się. Były to w większości biwaki w czasie wspinania, najczęściej na siedząco, w kurtce puchowej i z nogami w plecaku. Dobrze jeśli była płachta. Najlepszy w tej „konkurencji” był A. Henrich, który odnosił sukcesy w Himalajach do 50. roku życia. Gdy wspinałem się z nim w połowie lat 70., mówił o ponad stu pięćdziesięciu takich biwakach w różnych górach.
Było więc wspinanie zimowe kolejną areną współzawodnictwa sportowego w naszych małych górach. To raczej poszukiwanie nowych wyzwań na niewielkim terenie Polskich Tatr, na które z powodów politycznych środowisko było skazane, a nie dzielność po przodkach powstańcach i doznane prześladowania, było motorem rozwoju zimowego alpinizmu. Widać to chociażby na przykładzie alpinizmu brytyjskiego, gdzie z podobnych powodów wspinaczka mikstowa osiągnęła w górach Szkocji wysoki poziom.
Tatry, to góry bardzo piękne, unikalne można powiedzieć, ale niewielkie obszarem i w dodatku do Polski należy mniej niż 30% ich powierzchni. Brak tu naprawdę wielkich, litych, przewieszonych ścian skalnych o długich ciągach trudności na miarę Yosemity, czy Dolomitów, ale jest tu dość kilkusetmetrowych mikstowych ścian o wielkich trudnościach technicznych i „moralnych” zimą.
To właśnie rozwiązywanie tatrzańskich zimowych problemów, dało polskim zespołom pewność w atakowaniu wielkich ścian Alp i Kaukazu zimą. Już w latach 60. nietrudno było zauważyć, że polscy wspinacze niczym nie różniący się od innych w kwestii możliwości fizycznych, często dysponujący zaledwie średnimi umiejętnościami technicznymi, w kwestii motywacji i rozmachu sportowych planów należą do czołówki ówczesnego alpinizmu. Symptomatyczna jest relacja Jurka Kukuczki z międzynarodowej wyprawy na K2, kierowanej przez Karla Herligkofera. Wysoko w górach następuje zderzenie postaw wspinaczy zachodnioeuropejskich, dla których alpinizm był profesją lub luksusowym dodatkiem do wygodnego życia i dwóch polskich uczestników, dla których wytyczenie nowej linii na K2 było życiowym marzeniem. Tak pisze o tym Jurek Kukuczka:
„- To ty jesteś ten Kukuczka? Wcale nie wyglądasz na alpinistę... Markus, szwajcarski przewodnik, patrzy przy tym nie tyle w moje oczy, co znacznie niżej, tam, gdzie pod paskiem rysuje mi się niezbyt sportowy brzuch. Przybrałem trochę na wadze przez ostatnie cztery bezczynne miesiące, ale to nie powód, żeby mi dogadywał facet wysmukły jak chart, który całe życie (...) chodzi po Alpach. (...)
- Pogadamy na ośmiu tysiącach mruczę do siebie.” (J. Kukuczka „Mój pionowy świat”)
Nie pogadali na ośmiu tysiącach, bo z całej kilkunasto osobowej ekspedycji, której celem była południowa ściana, tylko Kukuczka i Tadeusz Piotrowski weszli w ścianę i co więcej poprowadzili zamierzoną nową linię. Kluczowe miejsce, sto metrów skalno-lodowego mikstu pokonują dzięki dziesiątkom zimowych tatrzańskich wspinaczek. To było solidne tatrzańskie zimowe V+(skala UIAA), ze słabą asekuracją i na wysokości 8200 - 8400 m.

Jerzy Kukuczka na szczycie Shishapangma, 8013m
Już od początku lat 60. wspinacze z Tatr przenosili zwyczaje i sposoby wyszukiwania problemów w Alpy. Nowe drogi, a przede wszystkim alpejskie wejścia zimowe były potwierdzeniem odwagi w planowaniu oraz umiejętności i wytrwałości w realizacji trudnych celów (niektóre przejścia zimowe: Mont Blanc Pilier d’Angle, 1971, Les Droites płn. wsch. filarem, 1963 i płn. ścianą 1978, Aiguille du Dru, diretissima zach ściany, 1976, Eiger płn. ścianą, 1978).
„Kto zrobił 1 zimowe?”
To najczęstsze pytanie w czasie rozmów o tatrzańskich ścianach. Było wiele nowych dróg w naszych górach, które zyskiwały rangę dopiero jako problemy zimowe. Pomysł zimowych wejść na himalajskie szczyty łatwo narodził się w naszym środowisku.
Everest? A kto zrobił I zimowe?
Takie pytanie musiało paść z ust Andrzeja Zawady lub w jego obecności. On w każdym razie ten rodzaj działalności uznał za kierunek wart realizacji. Być może sama idea zimowego himalaizmu nie jest naszym pomysłem, jednak to polscy wspinacze całkiem naturalnie przystąpili do zimowego podboju gór najwyższych. Wojtek Kurtyka nazwał to sztuką cierpienia, ale czy cały wielki alpinizm nie jest sztuką cierpienia, a zimowy himalaizm tylko następnym krokiem w tym samym kierunku?
*
Moja opinia jest następująca: popularność zimowego wspinania wyłoniła w Polsce dużą grupę osób przygotowanych do działania w bardzo ciężkich warunkach i w każdych górach. To właśnie lutowa tatrzańska kurniawa połączona z trudnościami technicznymi i słabą zazwyczaj asekuracją, dawała naszym wspinaczom poczucie swojskiej pewności nawet w Himalajach i nawet zimą.
C.d.n.