Ewa Caputa - Druga Wojna Światowa Edward Kamiński - Przyjdzie Kumeta Ewa Caputa - Baśniowy Świat Urszula Zielińska - Warszawskie Pomniki 2 Edward Kamiński - Bomba FOTOREPORTAŻE |
Edward Kamiński Przyjdzie Kumeta W dawnych, dobrych czasach wspominają niedobitki najstarszej generacji pogoda była jeszcze przewidywalna. „Pieskie dni” od św. Małgorzaty, 22 czerwca do św. Bartłomieja, 23 sierpnia, rokrocznie dokuczały letnimi upałami. Pieskie, bo starożytni Rzymianie zwali je Caniculą, oznaczającą gwiazdę Syriusza w konstelacji Wielkiego Psa, w której to porze roku znajdowało się i najbardziej przypiekało słońce. Rzymska kanikuła dała, więc nazwę polskim upałom. Z czasem łacinę uzupełniono też rodzimym mianem „sezonu ogórkowego”. Urządzeń klimatyzacyjnych wówczas jeszcze nie było. Nadmiar ciepła spowalniał życie. Poruszano się jak muchy w mazi. Powiedzenie, że od skwaru mózg staje tłumaczyło otępienie i stagnację w życiu kulturalnym, polityce i produkcji. Zaczynały się wakacje, kto mógł uciekał z miasta szukając ochłody u wód, w kurortach, na obozach, pod wiejską gruszą Letni zastój najbardziej dokuczał codziennej prasie. Jedynymi czytelnikami, zdawało się, ostawali się gracze na giełdach szukający w gazetach ostatnich notowań. Stąd też, co rok o tej porze nagłówki gazet przyciągały sensacyjnymi tytułami o tajemniczych siłach, zagadkowych odkryciach, niebezpiecznych ekspedycjach itp. Najskuteczniej ratowały spadające nakłady rewelacje o walkach mafijnych Al Capone w Chicago, zatonięcie Titanica, tajemnice kosmosu i piramid egipskich. Żeby się nie powtarzać, każdego roku dodawano kilka odkrywczych szczegółów do poprzednich tekstów. Nade wszystko dreszcz emocji miały budzić doniesienia o bliskim końcu świata, przybyszach z kosmosu i kometach zdążających ku zagładzie Ziemi. Te ostatnie najbardziej nadawały się do uzupełnień informacji, bo w kosmosie dokonywano nowych odkryć. Temat niezawodnie podniecał wyobraźnię zarówno czytelników jak i tych, którzy nie posiedli jeszcze sztuki czytania. Z wczesnych lat dzieciństwa pamiętam opowiadania prostego ludu jak to przyjdzie kumeta, machnie ogonem i świat diabli wezmą. Jedno z najbardziej tajemniczych wydarzeń historii XX wieku, stale powracające w sezonie ogórkowym na łamy gazet była katastrofa tunguska. 101 lat temu, 30 czerwca 1908 r., w regionie ewenkijskim Kraju Krasnojarskiego na Syberii, na wysokości 5-10 km nad powierzchnią ziemi nastąpiła potężna eksplozja. Siła jej była kilka tysięcy razy większa od wybuchu bomby atomowej nad Hiroszimą powaliła drzewa na obszarze blisko 2200 km kw. Pożar strawił las w promieniu 20 km od epicentrum. Słup dymu sięgał ponad 20 km wysokości. Przed I Wojną Światową nie było warunków do przeprowadzenia badań naukowych. Pierwsza ekspedycja naukowa wyruszyła na miejsce katastrofy dopiero w lutym 1927 r. po 18 latach od wydarzenia. Organizator wyprawy profesor Leonid Kulik doszedł do przekonania, że sprawcą eksplozji był wielki meteoryt, aczkolwiek nie odnaleziono ani krateru po impakcie uderzenia ani też cząstek rozbitego meteorytu. Od tego czasu przedsięwzięto kilka ekspedycji, które tylko dodały niepotwierdzonych hipotez. Z oryginalną teorią wystąpił Władimir Epifanow z Syberyjskiego Naukowo-Badawczego Instytutu Geologii, Geofizyki i Surowców Mineralnych. Idąc śladem wcześniejszych przypuszczeń rosyjskich uczonych, odkrył on, że przed 200 milionami lat, w miejscu epicentrum wybuchu znajdował się krater wulkaniczny. Zatem przyczyną kataklizmu mogła być eksplozja gazu ziemnego, którego złoża uwięzione są tam w skałach osadowych. Trzęsienie ziemi rozerwało bazaltową pokrywę. Wyładowania atmosferyczne w chmurze pyłu spowodowały zapłon olbrzymiej ilości gazu wyrzuconego w powietrze podczas erupcji. Niektórzy naukowcy uważają, że była to detonacja bomby wodorowej, inni, że nastąpiła katastrofa pojazdu kosmicznego istot z innej planety. Najczęściej twierdzono, że katastrofę spowodował meteoryt lub kometa, które w atmosferze ziemskiej eksplodując nad tajgą rozpadły się na mniejsze części. Gdyby eksplozja meteorytu nastąpiła tylko 2 godziny później, Snkt Petersburg przestałby istnieć. Kto wie jak potoczyłaby się rewolucja, która tam się zaczęła? Lecąc dalej po tej trajektorii 6 godzin później zagładzie uległby Londyn. Zginęłaby królowa Victoria, a Imperium Brytyjskie poszłoby w rozsypkę. Następnym celem, 12 godzin później, byłoby pobliże Nowego Jorku. Trudno przewidzieć jak potoczyłyby się losy USA. Z całą pewnością można jednak powiedzieć, że nie powstałby słynny przebój „New York, New York”. Jeszcze do ostatnich kilkunastu lat prasa posługiwała się tunguskimi rewelacjami dla przyciągania czytelników rozleniwionych kanikułą. Potem wyparły je wydarzenia nowsze, bardziej przemawiające do wyobraźni. W 1997 roku, ponownie po 3000 latach, z najdalszych obrzeży układu słonecznego, zbliżała się do Ziemi 40 kilometrowa bryła lodu i zamarzniętych gazów. Była to kometa Hale Bopp. Jedna z najbardziej osławionych, najjaśniejsza kometa w historii astronomii, widoczna gołym okiem, ciągnęła za sobą świetlisty, długi na 100 milionów km ogon. Ostatni raz złożyła nam wizytę, kiedy Dawid był królem Izraela, w Egipcie panowali faraonowie, a większość Europejczyków gnieździła się jeszcze w jamach ziemnych, przykrytych gliną i mchem. Gdzieżby jak nie w USA, manipulując sensacjami kosmicznymi, szokowała ame-rykańska prasa brukowa? Wraz z ponad 300 stacjami radiowymi, rozpowszechniano informacje, którym trudno zarzucić wygórowany poziom. Podawano, że za zbliżającą się kometą Hale-Bopp podążał pojazd kosmiczny. Tenże UFO, czterokrotnie większy od naszej planety naprowadzał kometę do zderzenia z Ziemią, aby spowodować zagładę naszej cywilizacji. NASA, czyli Amerykańska Agencja Badań Kosmicznych i astrofizycy oczywiście dysponowali dowodami, utrzymywali je jednak w tajemnicy. Po dokładniejszych obliczeniach astrofizyków, rewizję przewidywanej orbity komety interpretowano jako dowód konspiracji zmierzającej do ukrycia, że kometą steruje UFO. Za prasą i radiem sensacje przejęła sieć Internetu, dodając nowe szczegóły i wersje. Źródła „z pierwszej ręki” twierdziły, że nie będzie to zderzenie, ale inwazja (żeby zrobić z nas konserwy przypisek autora) Zawiązany z tej okazji Hale Bopp Companion’s Fan Club and Alien Visitor Supplay Centre reklamowały INVADE specjalny rodzaj koców ochronnych przed tymi zielonymi, na kaczych nogach szkaradami z kosmosu. Grupa pod nazwą Farsight Institute twierdziła, że informacje o pojeździe kosmicznym pozyskali drogą zdalnej wizji, i potwierdzonymi naukowo metodami telepatycznymi. Jeszcze inne źródła podawały, że 10 tysięcy ludków z oczyma na szypułkach, na pokładzie UFO przygotowuje się (z nudów przypisek autora) do zniszczenia życia na Ziemi. Zastój letni w Victorii nam nie grozi, ani przegrzanie od upałów. Gdy w innych częściach świata mają sezon ogórkowy, u nas zaczyna się bum turystyczny. I bez sensacji kosmicznych wiktoriański Times Colonist wydaje się prosperować jako tako, a tym bardziej nasz magazyn Strony, którego jest wciąż niedostatek. Jeżeli więc podajemy więcej o niespodziankach, jakie obecnie mają w zanadrzu astrofizycy, to tylko dla podtrzymania wieloletniej tradycji specjalnych tematów w czasie kanikuły. W roku 1990 Kongres USA wezwał NASA do zbadania stopnia zagrożenia ze strony ciał niebieskich krążących w przestworzach. Sprawę potraktowano poważniej dopiero po roku 1994, kiedy to w lipcu (też w sezonie ogórkowym) 21 fragmentów obserwowanej wtedy komety Shoemaker-Levy zbombardowały Jupiter. Ogniste kule eksplozji wielkości naszej planety były największym, widowiskowym zderzeniem w współczesnych dziejach naszego systemu słonecznego. Jak nigdy dotąd ukazało nam naocznie, że to, co stało się na Jupiterze, może stać się i na Ziemi. Dofinansowani naukowcy zakrzątali się żwawo. W nowych obliczenia prawdopodobieństwo zderzenia Ziemi z dużym obiektem kosmicznym okazały się wielokrotnie większe niż przypuszczano. Nowe, cyfrowe techniki obserwacji nieba w ciągu jednej nocy umożliwiają przebadanie więcej obiektów niż w ostatnich 30 latach. Specjalny program badawczy NEAT, czyli Near-Earth Asteroid Tracking wykrywa i śledzi trajektorie kilku tysięcy obiektów. Do badań włączyło się również lotnictwo USA. Sponsoruje ono program pod kryptonimem „Clementine 2”. Zadaniem programu jest budowa sond zdolnych do śledzenia i zbombardowania asteroidów nim zbliżą się niebezpiecznie do Ziemi. Pierwszy sukces w tej dziedzinie osiągnięto w 2005 r. Sonda Deep Impact zbliżyła się wtedy do komety Tempel 1. Wystrzelony z sądy próbnik wielkości pralki, uderzył w nią z szybkością ok. 10 km na sekundę. Impakt zderzenia wybił krater 120 metrów średnicy i 25 m głęboki. Gdyby w próbniku umieszczono ładunek nuklearny byłaby szansa na rozbicie całej bryły. Wcześniejsze rozbicie komety np. ładunkiem nuklearnym musi jednak poprzedzać dokładne poznanie składu i struktury kosmicznych obiektów. Wysadzenie, bowiem dużej asteroidy może ją rozbić na wiele mniejszych części równie niebezpiecznych. Mniejsze fragmenty np. 100 m średnicy mogą spowodować kilka śmiertelnych katastrof na wielkiej przestrzeni. Dla porównania sławny krater w Arizonie powstał po uderzeniu asteroidu mniej więcej 50 m średnicy. Gdyby taki uderzył w centrum np. Warszawy zmiótłby stolice z powierzchni ziemi. Lepszym rozwiązaniem jest zmiana trajektorii lotu komety czy też asteroidy. Próbę taką przeprowadzono już kilka lat temu. Sonda NEAR wysłana na planetoidę Eros potwierdziła możliwość osadzenia na np. komecie pojazdu kosmicznego. Uruchomione silniki rakietowe mogłyby spychać obiekt z kursu niebezpiecznego dla Ziemi. Statystyki wskazują, że katastrofy takiej skali, jaka miała miejsce na tajdze tunguskiej mogą występować średnio raz na 100 lat. Co roku spada na naszą planetę od kilkuset do kilkudziesięciu tysięcy ton materii kosmicznej w postaci drobnych ziarenek i pyłu. Małe odpryski wielkości grochu uderzają w Ziemię z częstotliwością 10 na godzinę; orzecha włoskiego 1 na godz.: grejpfruta 1 na 10 godz.; piłki koszykowej 1 na miesiąc. Większe meteoryty 50 metrowej średnicy - raz na 100 lat; 1 km raz na 100 tys. lat; 2 km raz na pół miliona lat. Do zupełnego zniszczenia cywilizacji na Ziemi wystarczy 1 kilometrowy asteroid. Od niedawna ocenę skutków zderzenia można poznać przy pomocy naukowo opracowanej symulacji komputerowej. Program oblicza rozmiary krateru i zniszczeń po uderzeniu asteroidu do wielkości 1500 metrów. Przykładowo asteroid o średnicy 300 metrów, nadlatujący z typową szybkością 20 kilometrów na sekundę przed zderzeniem rozpadnie się na kilka mniejszych części. W wyniku zderzenia powstanie 3 kilometrowy krater, głęboki na 600 m. Olbrzymia temperatura impaktu zapali trawę i odzież na osobach oddalonych o wiele kilometrów od uderzenia. W promieniu kilkudziesięciu kilo-metrów zawalą się budynki i mosty. Legną pokotem drzewa. W budynkach oddalonych o 100 km od epicentrum wylecą szyby z okien. Obiekt o średnicy 400 metrów lądując pośrodku np. Atlantyku wznieciłby falę wysokości 60 metrów. Odpowiednio wczes-ne ostrzeżenie pozwoliłoby ewakuować przybrzeżne sku-piska ludzkie. W jakim stopniu i która kolizja Ziemi z „kosmokrążcami” miała znaczący wpływ na historię naszego globu nie jest dokładnie znane. W sferze domysłów są wciąż takie katastrofy jak biblijna powódź czy zagadkowa zagłada cywilizacji na Krecie, być może spowodowane olbrzymią falą oceaniczną. Być może podobnie zatopiona została legendarna Atlantyda. Najistotniejszymi pytaniami są jednak, kiedy i gdzie zdarzy się to następnie, i czy będziemy mogli temu zapobiec, albo przynajmniej odpowiednio wcześniej ostrzec zagrożone miejsce na kuli ziemskiej. Rozwój techniki obserwacji nieba ostatnich lat zrobił duże postępy. W październiku ubiegłego roku, w ziemskiej atmosferze nad Afryką eksplodował niewielki asteroid wielkości kuchennego stołu. Eksplozja pokruszyła go na małe fragmenty tak, że na ziemię spadły tylko okruszki. W dniu poprzedzającym wydarzenie naukowcy z NASA ostrzegli, że 7 października kosmiczna skała (nr. katalogu obserwacji 8TA9D69) wejdzie w ziemską atmosferę o 10:46 czasu europejskiego, czyli 2:46 czasu uniwersalnego Eksplozję odnotowały czujniki infradźwiękowe w Kenii. Na tej podstawie Peter Brown z Uniwersytetu w Zachodnim Ohio oszacował, że asteroid eksplodował około 2:43. Po raz pierwszy wydarzenie dało się precyzyjnie przewidzieć. A oto inne z wielu przykładów: Nieco większy, bo 380-metrowej średnicy i wagi 21 milonów ton ‘okruch skalny” o nazwie Apophis (grecki bóg ciemności i chaosu), co 323 dni okrąża Słońce z olbrzymią prędkością. Został odkryty w ramach programu NEAT przez naukowców z Uniwersytetu Hawajskiego w 2004 roku. Co roku trajektoria lotu asteroidy zbliża się do Ziemi. Wyliczono nawet datę uderzenia w Ziemię na 13 kwietnia 2029 r. Bardziej dokładne obliczenia ustaliły, że Apophis przeleci tylko koło naszego globu w odległości dziesięć razy mniejszej niż nasz dystans do Księżyca.. Następną wizytę złoży nam siedem lat później 13 kwietnia 2036 r. Przy tak odległej dacie nie wiadomo jeszcze którędy przeleci; mogą nastąpić zmiany. W styczniu ubiegłego roku przeleciał 538 000 km koło Ziemi, tuż obok orbity Księżyca, inny asteroid o 250 m średnicy. Wprawdzie nie przewidywano zderzenia, ale odkryto go po raz pierwszy zaledwie 3 miesiące wcześniej, 11 października 2007 r. Gdyby tor jego lotu przecinał się z ziemskim mogłoby nie starczyć czasu na jego rozbicie czy próbę zepchnięcia z trajektorii. Większość dotąd odkrytych ciał niebieskich mogących nam zagrażać znajduje jednak się w wielkich odległościach. Naukowcy biją na alarm, gdy coś się zbliża na dystans mniejszy niż jedną dziesiąta tak zwanej jednostki astronomicznej - 150 milionów kilometrów. Francuska Akademia Nauk w roku 1790 autorytatywnie orzekła, że z nieba nie mogą spadać kamienie, bo żadnych kamieni w niebie nie ma. Nauka obecnie dokonała olbrzymiego postępu w skutecznych metodach obrony przed „spadającymi kamieniami”. Zwłaszcza zaawansowany jest program wczesnego ostrzegania. Siedząc tego lata na kempingu pod nieboskłonem usianym miliardami gwiazd, nie musimy się obawiać, że niespodziewanie „przyjdzie kumeta” i spadnie nam na głowę”.
|